Tytuł: Letni domek

Autor:Willett Marcia
Wydawca:Replika Wydawnictwo
Oprawa: miękka

Zanurzona w sielskim uroku wiejskiego krajobrazu opowieść o więzach, które łączą i sekretach, które dzielą.

Po śmierci matki Matt znajduje małą szkatułkę, w której zgromadziła ona wszystkie pamiątki z jego dzieciństwa. Są w niej zdjęcia dorastającego Matta, na których – co niepokojące – w ogóle nie ma jego siostry, Imogen. Dlaczego mężczyzna nie pamięta uwiecznionych na fotografiach ubrań, zabawek ani nawet miejsc?
Tymczasem Imogen wraz z mężem i małą córką muszą wyprowadzić się z wynajmowanego domu. Milo, przyjaciel rodziny, proponuje Im kupno Letniego Domku – uroczego, niewielkiego dworku, w którym wychowała się wraz z bratem. To właśnie tam rodzeństwo odryje wielki sekret i przekona się, jak silne mogą być więzy krwi.

Ciepła i urzekająca historia napisana przez jedną z najbardziej utalentowanych pisarek starego kontynentu, którą pokochały miliony kobiet na całym świecie.

Zanurzona w sielskim uroku wiejskiego krajobrazu opowieść o więzach, które łączą i sekretach, które dzielą.

Po śmierci matki Matt znajduje małą szkatułkę, w której zgromadziła ona wszystkie pamiątki z jego dzieciństwa. Są w niej zdjęcia dorastającego Matta, na których – co niepokojące – w ogóle nie ma jego siostry, Imogen. Dlaczego mężczyzna nie pamięta uwiecznionych na fotografiach ubrań, zabawek ani nawet miejsc?
Tymczasem Imogen wraz z mężem i małą córką muszą wyprowadzić się z wynajmowanego domu. Milo, przyjaciel rodziny, proponuje Im kupno Letniego Domku – uroczego, niewielkiego dworku, w którym wychowała się wraz z bratem. To właśnie tam rodzeństwo odryje wielki sekret i przekona się, jak silne mogą być więzy krwi.

Ciepła i urzekająca historia napisana przez jedną z najbardziej utalentowanych pisarek starego kontynentu, którą pokochały miliony kobiet na całym świecie.

Czytaj fragment:

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Plik fotografii znajdował się na samym dnie szkatułki z palisandru. Przejrzał je pobieżnie, ze zdziwieniem stwierdzając, że znajduje się na każdej z nich (najstarsze ze zdjęć musiało mieć około trzydziestu lat), po czym odłożył je na miejsce. Czworokątna szkatułka, masywna i intarsjowana złotem, skrywała nie tylko drobiazgi należące do jego matki, ale też praktycznie całą historię ich rodziny. Kasetka była kiedyś własnością matki jego ojca i dlatego też pozwalała mu poczuć wyjątkową więź z mężczyzną, którego tak naprawdę prawie nie pamiętał. Zazdrośnie strzegł wspomnień o tej tajemniczej postaci, które uzupełnił i którym nadał kształtu, posiłkując się dziesiątkiem niewielkich skrawków informacji wyniesionych z rozmów w gronie rodziny i przyjaciół.

— Oczywiście, że ty go nie pamiętasz — mówił do Imogen, swojej młodszej siostry. — Ty byłaś tylko małym dzieckiem, kiedy tato umarł.

Im nie przejmowała się zbytnio jego gadaniną; natura obdarzyła ją wesołym usposobieniem i pewnością siebie, które sprawiały, że każde próby wywyższania się przez niego niemal nigdy nie miały najmniejszego sensu. Imogen zwykła tylko potrząsać głową z rozbawieniem, zupełnie zadowolona z faktu, że to on był obdarzony tą szczególną wiedzą. Szkatułka również niewiele ją obchodziła. Te małe skarby, które wolno mu było z najwyższą ostrożnością wkładać do środka pod bacznym okiem jego matki — muszla o idealnym kształcie, kruchy liść o szkarłatnym zabarwieniu, błyszczący kasztan bez najmniejszej skazy — były zbyt delikatne, by powierzyć je małym, niezgrabnym paluszkom Imogen.

— Możemy to włożyć do pudełka, mamusiu? — pytał zawsze, prawie potykając się o własne stopy w pośpiechu, by przynieść jej kolejny podarunek, po czym stawał z boku i obserwował całą ceremonię: pudełko zdejmowano z półki, na której stało, po czym przynoszono klucz, przekręcano go w zamku i otwierano wieczko. Nachylał się wtedy, rozentuzjazmowany, by spojrzeć na znajomą zawartość. Jeśli akurat miał czyste ręce, mógł rozłożyć jedwabną chusteczkę, która należała do jego babci, przechowywaną w pachnącym lawendą, wyszywanym etui z miękkiego zamszu, albo wyjąć list napisany do niego przez ojca, wysłany z dalekiego Afganistanu i spojrzeć na załączone zdjęcie. List, odczytany mu na głos przez matkę, przepełniał go dumą i poczuciem siły. Ojciec prosił w nim, żeby był grzecznym chłopcem i opiekował się mamą oraz siostrzyczką. Na dołączonej fotografii uśmiechał się do nich, stojąc pośrodku jałowego pustkowia. Największą atrakcją była jednak zabawa wyrzeźbionym z drewna, malowanym kotem, który, podobnie jak rosyjskie matrioszki, otwierał się, by odsłonić ukrytego w środku mniejszego kociaka, a potem jeszcze jednego, aż wreszcie dochodziło się do uroczej niespodzianki: niewielkiej myszki. Każdy z kotów szczerzył się szelmowsko niczym ich kuzyn z Cheshire i nawet mysz wydawała się być pogodzona ze swoim losem, puszczając do nich oczko, podczas gdy jej namalowane wąsy zakręcały się figlarnie.

Kiedy podrósł, magia szkatułki z czasem zbladła, aż wreszcie zupełnie zapomniał o jej istnieniu — była tylko kolejnym z przedmiotów, które powędrowały razem z nimi, kiedy przeprowadzili się z niewielkiego domu w Finchley do dużego mieszkania na parterze w Blackheath, a potem dalej, by skończyć wreszcie u jego matki, w pokoju, który zajmowała w domu opieki.

Teraz zarówno kasetka, jak i cała jej zawartość należały do niego. Pęk fotografii musiał zostać zebrany i dodany do kolekcji dość niedawno. Matt westchnął i odsunął pudełko od siebie. Fakt, że w całym pliku nie było ani jednego zdjęcia Imogen wydawał mu się dziwny i sama Im zapewne poczułaby się tym głęboko dotknięta, ale nie musiała się przecież o tym dowiedzieć. Od matki i tak dzieliła ich przepaść, pogłębiona najpierw przez jej stopniowo pogarszający się stan zdrowia, który doprowadził w końcu do depresji i alkoholizmu, a później przez nagłe pojawienie się ostrej niewydolności wątroby, więc Matt nie sądził, by Imogen poczuła się urażona. Oboje byli zbyt przyzwyczajeni do zmiennych nastrojów ich matki i jej irracjonalnego zachowania, by przywiązywać wielką wagę do jej poczynań. Tak czy inaczej, nie zamierzał nic mówić.

Matt wyjął jeszcze raz plik zdjęć ze szkatułki i przejrzał je pobieżnie. Było w nich coś dziwnego, ale nie mógł jednoznacznie stwierdzić, co takiego; nadal pozostawał zbyt niespokojny i pochłonięty myślami, by przyjrzeć im się bliżej. Jego uwagę zaprzątała przede wszystkim perspektywa następnej powieści, wciąż niespisanej i nieukształtowanej. Każdy kolejny, obiecujący pomysł okazywał się śmiertelnie nudny, każda potencjalna fabuła wydawała się odgrzewana. I było jeszcze coś, co dodatkowo wytrąciło go z równowagi — telefon od Im.

— Jest nam tu tak dobrze — powiedziała. — Nie mogę uwierzyć, że w końcu udało nam się zamieszkać w Exmoor. Nieważne, że podpisaliśmy umowę najmu tylko na krótki czas i nadal nie wiemy, gdzie się podziejemy po Wielkanocy. Jules chodzi co prawda trochę nerwowy, ale z drugiej strony, mieszkamy teraz tylko kilka mil od Milo i Lottie. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to wspaniałe uczucie. Może byś wpadł na kilka dni? Wszyscy byśmy się chętnie z tobą zobaczyli.

Matt wstał i podszedł do okna, za którym rozciągał się widok na posępne późnozimowe popołudnie: latarnia ociekała mżawką, a dachy samochodów lśniły chłodną mgiełką. Oczyma wyobraźni ujrzał dom z bladoróżowego piaskowca, stojący u stóp nagiego zbocza Hurlstone Point, z oknami wychodzącymi na niewielką wioskę o nazwie Bossington i dalej, na Dunkery Hill oraz morze rozciągające się na zachód od Porlock, i opanowała go dziecinna tęsknota za tym, by znaleźć się tam, wśród swoich.

— Co byśmy zrobili bez Milo i Lottie? — zapytała go kiedyś Im.

— Para dziwaków — powiedział lekkim tonem, nie chcąc zdradzić, jak wiele tych dwoje dla niego znaczyło.

— Ale oni są tak naprawdę naszą prawdziwą rodziną — odparła Im. — Uratowali nam życie i sprawili, że wyrośliśmy na normalnych ludzi.

Matt spojrzał na zegarek, który wskazywał piętnastą dwadzieścia. Gdyby się pospieszył, mógłby tam dotrzeć na kolację. Mógł sobie wyobrazić całą sytuację: wysoki, szczupły, jak zawsze elegancki Milo stałby pośrodku kuchni w Rezydencji, pochylony nad garnkiem pysznej zupy lub rondlem pełnym egzotycznego sosu bulgoczącego na piecu, i wołał do Lottie, siedzącej przy długim, wąskim stole stojącym w pokoju śniadaniowym i jak zwykle zawalonym książkami oraz gazetami. Lottie czytałaby mu na głos jakiś list lub artykuł, on raz po raz dorzucałby swoje trzy grosze, a potem oboje zanosiliby się śmiechem.

Matt po raz kolejny poczuł ukłucie tęsknoty za tym znajomym miejscem. Podniósł leżący nieopodal telefon i przewinął listę kontaktów, aż trafił na numer Lottie. Pół godziny później był już w drodze.



Lottie znalazła Milo siedzącego w starym fotelu z trzciny na oszklonej werandzie, rozkoszującego się ciepłem lutowego słońca wpadającego przez okna. Z profilu wydatny nos Milo upodabniał go trochę do orła. Cała jego twarz była teraz skupiona w wyrazie najwyższej koncentracji, a jego brwi zmarszczone, kiedy wpatrywał się w czytaną przez siebie gazetę. Nogi, długie i chude, wyciągnął przed siebie i skrzyżował w kostkach; spod uniesionej lekko nogawki spodni wystawała czerwona skarpetka. Pod zajmowanym przez niego krzesłem zwinął się w kłębek złotobrązowy spaniel.

— Matt jest w drodze — poinformowała go. — To takie miłe, nie uważasz? Zdąży akurat na kolację.

Milo opuścił gazetę na kolana.

— No, to naprawdę dobra wiadomość. Co u niego?

Lottie skrzywiła się i zmarszczyła nos.

— Trudno powiedzieć. Raczej nic nowego. Nawet nie wspomniałam o książce, rzecz jasna.

Milo potrząsnął głową.

— Biedny chłopiec. Cały ten wczesny sukces się teraz na nim odbija. Ciężko przebić debiutancką powieść, która stała się międzynarodowym bestsellerem i w której ekranizację zainwestowało Hollywood. Wszyscy tylko czekają, żeby następna okazała się totalną klapą.

— Matt mówi, że przeraża go to, że nie potrafi nic wymyśleć. Uważa, że miał po prostu fuksa z tą pierwszą książką, a teraz już nigdy nic nie napisze. Przynajmniej o pieniądze nie musi się martwić, tyle dobrego. Ale jestem pewna, że, tak czy inaczej, natchnienie w końcu samo do niego przyjdzie. Właśnie robię herbatę. Przynieść ci ją tutaj? A kogo tu teraz diabli niosą?

Podeszła bliżej do okna, osłaniając oczy przed oślepiającymi promieniami świecącego nisko nad horyzontem słońca i wyjrzała na długą drogę wiodącą od strony wioski, wijącą się w górę pomiędzy nieogrodzonymi polami. Samochód zwolnił kilka razy, by przepuścić kilka owiec przechodzących przez szosę, a później ruszył dalej, podskakując na wertepach, by wreszcie zniknąć im z oczu za załomem domu.

— To Venetia — westchnęła Lottie, lekko rozczarowana. — Pójdę się przywitać.

Trudno byłoby się dopatrzeć jakiejkolwiek większej radości ze strony Milo na wieść o jej wizycie.

— Nie pozwól, żeby zobaczyła ciasto — poradził Lottie. — Znasz ją. Nic nie zostanie, ani pół okruszka. W życiu nie znałem kobiety, która mogłaby wpakować w siebie tyle węglowodanów co Venetia.

— I nadal być chudą jak tyczka — dodała Lottie z zazdrością. — To takie denerwujące, prawda?

Ruszyła z powrotem w labirynt pokojów, który doprowadził ją do hallu, i tam przywitała Venetię, która weszła do domu od strony tylnego ganku. Elegancka i chuda niczym wiekowy chart, starsza kobieta pochyliła się, by objąć Lottie, i dotknęła przelotnie jej policzka, uważając, by nie zepsuć przy tym perfekcyjnego makijażu.

— Przebiśniegi są wprost przepiękne, Lottie — powiedziała. — Nie tylko tutaj, w Rezydencji, ale wszędzie. I żonkile już zaczynają się rozwijać. Wszystko nagle wydaje się o niebo weselsze, nieprawdaż?

Lottie uśmiechnęła się.

— Idzie wiosna — przytaknęła. — Właśnie miałam podać herbatę, może też byś się napiła? Milo siedzi na werandzie, zaraz tam wszystko przyniosę.

— Och, złotko, jesteś kochana. Masz może ciasto? Albo chociaż jakiś czekoladowy biszkopcik? Dosyć zgłodniałam. Dlaczego spełnianie dobrych uczynków sprawia, że człowiek robi się taki głodny? Wracam właśnie od Clary. Biedactwo. Zupełnie jej już odbiło, niestety, a ciągłe odpowiadanie na te same pytania po pewnym czasie robi się nużące. Dzisiaj, wyobraź sobie, nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, kim jestem. A taka z niej była ładna dziewczyna. Och, Lottie, to wszystko jest takie przygnębiające, nieprawdaż?

W głębi jej wciąż pięknych ciemnoniebieskich, głęboko osadzonych oczu Lottie ujrzała cień strachu i przerażenia.

— Ale idzie wiosna — przypomniała starszej kobiecie. — I ciasto do herbaty też się znajdzie.

— Och, złotko — głos Venetii był przepełniony wdzięcznością — zawsze wiesz, jak pocieszyć człowieka. Naprawdę.

— Dołącz do Milo — powiedziała Lottie. — Matt przyjeżdża z wizytą na kilka dni, więc jest w wyjątkowo dobrym nastroju.

Venetia skierowała kroki w kierunku werandy i Lottie usłyszała, jak wita się ze spanielem, który po chwili zawędrował do kuchni. Był ładnym psem, krzyżówką pomiędzy cocker spanielem i Sussex spanielem, o bardzo łagodnym usposobieniu, chociaż, jak zgryźliwie zauważył Milo, głupim jak but. Jego sierść miała kolor puddingu toffi, który był jednym z ulubionych deserów Milo, więc uroczo pulchny szczeniak dostał imię „Pud”.

— Wszystkie te nowe krzyżówki — stwierdził Milo. — Labradoodle i sprollie, i sprockery. Cóż, jeśli krzyżówka springer spaniela i cocker spaniela daje ckliwego sprockera, to Sussex spaniel i cocker spaniel dają frajera, a to całkiem dobrze podsumowuje Puda.

Spaniel siedział teraz, patrząc z nadzieją na przygotowującą podwieczorek Lottie.

— Mogłeś sobie usłyszeć, jak mówiłam „ciasto” — powiedziała — ale to nie znaczy, że cokolwiek dostaniesz.

Jej myśli zbłądziły w stronę rychłego przyjazdu Matta, który napełniał ją zarówno radością, jak i niepokojem. Od momentu śmierci matki Matta, kilka tygodni wcześniej, nie opuszczało jej silne przeczucie, że oto miało się zdarzyć coś doniosłego. Tylko co to mogło być? Imogen i Matt już od dawna nie polegali na Helen, a jej śmierć w żadnym wypadku nie przyszła nieoczekiwanie. Jej życie było pasmem smutnych wydarzeń. Została wdową w bardzo młodym wieku, z dwójką małych dzieci, którym należało zapewnić odpowiednie wychowanie. Nie było w tym jednak nic nadzwyczajnego — wiele innych kobiet, które znalazły się w takiej sytuacji, podołało jej bez konieczności uciekania w alkohol. Helen, rzecz jasna, była zdruzgotana tym, w jaki sposób zginął Tom, osaczony w środku krwawej rozgrywki pomiędzy zwalczającymi się nawzajem frakcjami w Afganistanie, kiedy próbował relacjonować dla mediów przebieg wojny, ale początki jej depresji sięgały wcześniejszych czasów.

Lottie pamiętała ten jeden jedyny raz, kiedy próbowała porozmawiać o tym z Tomem. Było to jakiś czas po tym, jak jego niewielka rodzina powróciła z Afganistanu po raz pierwszy, ale on próbował unikać tematu i jakiejkolwiek dyskusji, sugerując, że to wina poronienia, po którym Helen się załamała, gdy mieszkali jeszcze w Kabulu, wstrząsu, z którego nigdy całkowicie się nie otrząsnęła. Lottie nie naciskała, już wtedy kochała ich wszystkich, Toma, Helen i ich dzieci, mimo że najbliższy jej sercu pozostawał Tom. Nigdy się tego nie domyślił. Nigdy, podczas tych długich godzin, które spędzili, ślęcząc nad poprawkami w jego książce o wojnie w Kongo Belgijskim, nie postało mu choćby na moment w głowie, jak bardzo go kochała.

Lottie zaparzyła herbatę, postawiła na tacy talerzyki i widelczyki, po czym ukroiła ciasta i, w towarzystwie Puda plączącego jej się pod nogami, wyniosła podwieczorek na werandę. Zawahała się dopiero przy drzwiach. Venetia przysunęła sobie krzesło i siedziała tak blisko Mila, że ich kolana się stykały, a on trzymał jej delikatną, szczupłą dłoń pomiędzy swoimi rękami, dużymi i ciepłymi. Oczy Venetii były zamknięte.

— Biedna Clara — lamentowała. — To taka beznadziejna sytuacja, Milo, nieprawdaż?

Obserwował ją z czułym, zamyślonym wyrazem twarzy i Lottie wiedziała, że przed oczyma miał tak naprawdę tę młodą, piękną Venetię, którą ujrzał po raz pierwszy na balu w Sandhurst. Była wtedy żoną jego przełożonego, starszego stopniem oficera Bernarda Warrena, do którego wszyscy zawsze mówili „Bunny”. Przez jeden krótki moment Lottie również mogła ich zobaczyć, Venetię w jej olśniewającej sukni, która podkreślała jej seksapil, i Milo, wysokiego i zabójczo przystojnego w galowym mundurze, ich uścisk dłoni i elektryzującą wymianę spojrzeń; mogła usłyszeć przytłumiony śmiech i szepty wokoło, brzęk szkła i dźwięki muzyki dobiegające w oddali.

— Starość nie jest dla słabych, kochanie — powiedział Milo, przerywając ten zawieszony w czasie moment. Obejrzał się przez ramię, po czym ukradkiem puścił oko do Lottie. — Jest już herbata.

Venetia otworzyła oczy, a Lottie postawiła tacę na okrągłym, szklanym blacie stołu, rozmyślając nad tym, czy Milo poprosi Venetię, żeby została na kolację. Wiedziała, że Matt nie miałby nic przeciwko temu. Mimo że doceniał odosobnienie i chronił swoją prywatność, kiedy pracował, kochał otwartą atmosferę panującą w Rezydencji, kiedy miał czas na odpoczynek. Poza tym całkiem lubił Venetię. Lottie próbowała być dla niej wyrozumiała, kiedy nachodziły ją momenty wszechogarniającej samotności i depresji, zdarzające się coraz częściej odkąd owdowiała, ale Milo, mimo że darzył ją szczerym uczuciem, w głębi pozostawał instynktownie nieufny.

— Masz za miękkie serce — mawiał, kiedy Lottie wyglądała, jakby lada chwila miała się ugiąć pod wpływem jednej z niezliczonych delikatnych sugestii Venetii. — Ani byś się nie obejrzała, jakby się tu wprowadziła, zwłaszcza teraz, kiedy Bunny’ego już nie ma. Venetia to twarda sztuka. Wie, czego chce, i nie zawaha się po to sięgnąć.

— A więc Matt przyjeżdża — stwierdziła Venetia. — Wam to dobrze, macie wychowanków na wyciągnięcie ręki. Imogen i Julian mieszkają zaraz po drugiej stronie doliny z tym ich słodkim dzieciaczkiem, Matt wpada co chwilę. W ich towarzystwie człowiek nie myśli tak często o złych rzeczach, nieprawdaż? Moje dzieci już w ogóle mnie nie odwiedzają…

Lottie spojrzała znad imbryka na Milo, który uniósł brew. Kiwnęła głową.

— Mogłabyś zostać na kolacji — zasugerował. — Chyba że masz inne plany?

Venetia spojrzała z nadzieją na Lottie.

— Nie chciałabym się narzucać… Matt nie będzie mieć nic przeciwko, prawda?

Lottie pokręciła głową.

— Oczywiście, że nie. Zostań.

Venetia odetchnęła głęboko, jak gdyby strach i niepewność wreszcie ją opuściły, po czym zapadła się z powrotem w fotel.

— Z miłą chęcią.

Po podwieczorku Lottie zostawiła ich na werandzie i wyszła do ogrodu, by nazbierać przebiśniegów. Ostatnie wieczorne promienie słońca rzucały na trawnik długie cienie. Kępki złocistożółtych i purpurowych krokusów wyrastały pomiędzy korzeniami sędziwych buków. Ponad jej głową zanurkował kos, wołając ku przestrodze. Jego krzyk zmącił panującą dookoła ciszę. Ogród zamieszkiwały duchy — duchy ludzi i psów, ale ona się ich nie obawiała. Znała je wszystkie i mogła wyczuć, kiedy znajdowały się w pobliżu, a niektóre z nich były jej tak samo bliskie jak ta dwójka, którą pozostawiła samym sobie na werandzie. Od zawsze czuła obecność innych światów próbujących przeniknąć do jej rzeczywistości. Jako dziecko, chcąc to sobie wytłumaczyć, wymyślała historie: fakty przemieszane z fikcją, opowieści, którymi zabawiała — a czasem nawet straszyła — koleżanki i kolegów ze szkoły. Raz, kiedy miała siedem lat, ojciec jednej z jej koleżanek oskarżył ją o to, że naopowiadała jego córce kłamstw. Wstrząśnięta i zaskoczona, bezskutecznie próbowała udowodnić mu, że istnieje cienka linia pomiędzy prawdą absolutną a realiami wyobraźni i coś jeszcze, pewien rodzaj szóstego zmysłu. Później jej nawyk zabawnego lub dramatycznego ubarwiania w gruncie rzeczy zwyczajnych opowieści bawił jej przyjaciół i znajomych z pracy i odrywał uwagę od jej zdolności do, jak to określił kiedyś Tom, „widzenia przez ścianę dalej niż inni”. Mimo to zyskała reputację, która narosła wokół niej niczym głóg wokół Śpiącej Królewny, trzymając wszystkich na dystans.

Tylko Tom zdołał do niej dotrzeć. Trochę ją to dziwiło, że to akurat ten mężczyzna, który zajmował się faktami w swoim twardym dziennikarskim światku, jako jedyny tak naprawdę ją rozumiał. Ale Tom był w końcu potomkiem Celtów, a jego babka miała dar widzenia. Wydawało się, że musiał ją rozpoznać na jakiejś głęboko duchowej płaszczyźnie i to, że znalazła uznanie w jego oczach, przepełniło ją poczuciem ulgi, jak gdyby wreszcie przestała być niewidzialna. Po raz pierwszy w całym swoim życiu nie czuła się samotna. Podczas wspólnej pracy nad jego książką i lunchów, które jadali razem od czasu do czasu, bardzo się do siebie zbliżyli i szybko połączyło ich głębokie wzajemne zrozumienie, które jej dało radość, a jemu pociechę.

Milo z kolei okazywał swoją akceptację w zupełnie inny sposób. Dla niego była po prostu Charlottą, o wiele młodszą siostrą jego byłej żony, do której odnosił się w braterski sposób — ich relacja była nieskomplikowana i przyjazna. To on ochrzcił ją zdrobnieniem „Lottie”.

Kochała Milo od pierwszej chwili, od dnia, w którym Sara przyprowadziła go do domu, by przedstawić rodzinie. Sara ostrzegła ją wcześniej, by się nie narzucała, ale Lottie była zbyt zafascynowana wzrostem Milo i jego zaraźliwym, głośnym śmiechem, by posłuchać siostry. Ściągnięta w grymasie twarz Sary straciła jakąkolwiek moc — Milo miał w sobie ciepło, które przyciągnęło do niego Charlotte, i był dla niej niezwykle miły mimo dużej różnicy wieku.

Bardzo szybko zorientowała się, jak bardzo Milo i Sara do siebie nie pasują.

— Dlaczego chcesz za niego wyjść? — zapytała, zdezorientowana przez ich demonstracyjne okazywanie sobie uczuć i jednoczesne pełne napięcia milczenie, które wisiało w powietrzu. Sara spojrzała na nią ze wzgardą.

— Może byś tak pilnowała swojego nosa, co? — odwarknęła.

Nie miały ze sobą dobrych relacji. Sara usilnie próbowała obarczyć Lottie winą za śmierć ich matki sześć miesięcy po tym, jak Charlotte przyszła na świat („Nigdy już nie była taka sama po tym, jak się urodziłaś!”), a fakt, że rodzice Milo woleli czarującą młodszą siostrę od drażliwej, zaborczej i wygadanej starszej również nie pomagał w ich wzajemnych stosunkach. Matka Milo praktycznie zaadoptowała dziesięcioletnią Lottie, która regularnie była zapraszana do Rezydencji w trakcie wakacji i w niedługim czasie dorobiła się nawet własnego pokoju. Jej ojciec, powściągliwy pan w podeszłym wieku, odczuł wtedy przede wszystkim ulgę, ale Sara zareagowała irytacją i pogardą. Nazywała zachowanie siostry lizusostwem, lecz Lottie była zbyt szczęśliwa, mogąc wreszcie przekonać się, co znaczy prawdziwa miłość i rodzina, by z tego zrezygnować tylko po to, aby zadowolić zmienną Sarę, która teraz mieszkała wraz z Milo w okolicach Westminsteru.

Kiedy zmarł jej ojciec, przeprowadzka Lottie na stałe do Rezydencji stanowiła naturalną kolej rzeczy. Cieszyła się, kiedy Milo i Sara odwiedzali ich z małym Nicholasem i, choć wstydziła się do tego przyznać, jeszcze bardziej cieszyła się, kiedy po nieuniknionym rozwodzie Milo zaczął przyjeżdżać sam lub z Nickiem. Kiedy wreszcie odziedziczył Rezydencję, Lottie stanowiła już taką nieodłączną jej część, że bez większego zastanowienia po prostu stworzyli tam wspólnie dom. Milo dopiero co wyszedł z wojska ze stopniem dowódcy brygady, a Lottie odpoczywała tam w weekendy po całym tygodniu pracy w londyńskim wydawnictwie. Mniej więcej w tym też czasie Imogen i Matt zaczęli przyjeżdżać regularnie w odwiedziny.

Teraz, gdy przechadzała się po ogrodzie z bukietem przebiśniegów w rękach, myśli Lottie zboczyły w stronę Matta. Był niesamowicie podobny do ojca. Jedno spojrzenie jego brązowych oczu lub to, w jaki sposób jego włosy sterczały we wszystkich kierunkach, kiedy przeczesywał je palcami, wszystko to sprawiało, że Lottie mogła przenieść się w czasie o trzydzieści lat i przypomnieć sobie to dziwne uczucie — na poły radość, na poły smutek — które towarzyszyło jej jedynie w obecności Toma. Ukrywanie głębokiej żałoby, gdy zginął, było niewyobrażalnie trudne; zamiast tego oczekiwano od niej, że będzie wsparciem i pociechą dla Helen, podczas gdy jej ból po stracie Toma musiał pozostać schowany przed światem. Dzieci nauczyły się polegać na niej, podczas gdy Helen pogrążała się coraz głębiej i głębiej w rozpaczy, niedowierzaniu i ciszy. Lottie zabierała ich oboje do Rezydencji najczęściej, jak tylko mogła, po to, by dać wytchnienie Helen i zapewnić Mattowi i Imogen możliwość zabawy: mogli biegać i śmiać się, i krzyczeć do woli. Była też głęboko wdzięczna Milo za jego bezgraniczną życzliwość, którą okazał nowo przybyłym małym gościom. Nawet Nick lubił ich wizyty, choć starał się pozostać czujny i słuchać ostrzeżeń matki, która utrzymywała, że ci mali uzurpatorzy mogliby podstępnie odebrać należną mu spuściznę albo wkraść się w łaski jego ojca.

Lottie zawróciła w stronę domu. Była niespokojna o Matta, czuła, że jakaś katastrofa czai się tuż za rogiem, a jednocześnie nie była w stanie przewidzieć żadnej tragedii, nie towarzyszył jej ten prawdziwy lęk, który odczuwała, kiedy Tom wrócił do Afganistanu. Matt był trudnym dzieckiem, często miewał koszmary i bał się panicznie zostawania bez niczyjej opieki. Po śmierci Toma te stany lękowe jeszcze bardziej się nasiliły i dopiero połączone siły Lottie i Helen pomogły mu je przezwyciężyć. Wtedy Helen zdecydowała się na sprzedanie domu w Finchley i przeniosła się do apartamentu z ogrodem w Blackheath, z Lottie w charakterze lokatorki. Mieszkały w ten sposób przez jakiś czas i zadawało to egzamin, ale nawet Lottie nie była w stanie powstrzymać Helen od pogrążania się w coraz głębszej depresji i ochronić jej przed dręczącą ją rozpaczą. Pocieszała się tym, że mogła przynajmniej służyć Mattowi oparciem, pomóc mu zaaklimatyzować się w szkole i zatroszczyć się o to, by Imogen nie zaraziła się od brata tą zbyt bujną wyobraźnią, która nie pozwalała mu spokojnie spać.

Kiedy dorósł, potrafił już sam – ze stoicką odwagą, która rozdzierała serce Lottie – walczyć ze swoimi demonami. Czasami w tym celu pisał krótkie historyjki. Opowiadały one najczęściej o zagubionym lub porzuconym dziecku, które musiało bronić się przed potworem lub dzikim zwierzęciem albo złym czarnoksiężnikiem. Za plecami dziecka stało jego alter ego: duch dziecka, który chronił bohatera. Opowieści te były dziwaczne i bardzo niepokojące, nauczyciele Matta wahali się zazwyczaj pomiędzy podziwem a zaniepokojeniem. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, że Matt zaczął zbierać nagrody za swoje wypracowania, a później Oksford zaproponował mu stypendium. Studia ukończył z wyróżnieniem, po czym zaczął pracować w wydawnictwie, a rok lub dwa potem rozpoczął powolny proces pisania swojej debiutanckiej powieści fantasy, która przyniosła mu sławę i poważanie. Nikogo też specjalnie nie dziwił fakt, że po tak ogromnym sukcesie zapadł na niemoc twórczą, więc Lottie nie mogła pojąć, dlaczego jest tak bardzo zaniepokojona tym, co się z nim dzieje, skoro osiągnął już tak wiele. Nie potrafiła jednak pozbyć się tego dręczącego uczucia. Być może kiedy go zobaczy i porozmawia z nim, będzie wreszcie mogła lepiej zrozumieć, co leży u podstaw tego lęku.