Jerzy Pilch (ur. 10 sierpnia 1952 w Wiśle) – polski pisarz, publicysta, dramaturg i scenarzysta filmowy. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Do 1999 był członkiem zespołu redakcyjnego Tygodnika Powszechnego, następnie publikował felietony na łamach kolejno Hustlera, Polityki (od marca 1999 do czerwca 2006) i Dziennika (od czerwca 2006 do sierpnia 2009). Obecnie pisze w tygodniku Przekrój.


Dzisiaj Jerzy Pilch obchodzi 60. urodziny. Z tej okazji publikujemy wywiad, który jubilat ostatnio udzielił PAP-owi. Pilch opowiada w nim przede wszystkim o niedawno wydanej pierwszej części "Dziennika", kotach i psach od literatury.

PAP: Prof. Jerzy Jarzębski pisał, że Pana proza jest kocia, czyli samodzielna, niezawisła i samostanowiąca, a felietony bardziej pasują charakterem do stadnego życia psów, bo są zaangażowane w dialog ze światem. Do świata jakich zwierząt należy "Dziennik"?

Jerzy Pilch: Oczywiście jest po kociej stronie literatury. Te podziały nie są ostre, bo proweniencja felietonu jest jednak też literacka. Prus, autor "Lalki", był felietonistą, a w formie dziennika mieści się i fikcja. Kalendarz z "Ołtarzem Mariackim" z "Dziennika" tak naprawdę przemieścił się w tajemniczy sposób na klatce schodowej zaledwie raz, co jednak uruchomiło u mnie pociąg do nieskończoności i sprowokowało opowieść o serii tajemniczych przemieszczeń.

PAP: Czym różni się pisanie dziennika, który ukazuje się w odcinkach od pisania cyklicznych felietonów?

J.P.: Łatwiej wskazać podobieństwo - rytm ukazywania się. Dziennik pozwala bezkarnie uprawiać literaturę, zanurzać się w fikcji i wspomnieniach. To forma suwerenna, a redakcja daje autorowi wolność. Nie żeby moja swoboda felietonisty była kiedykolwiek szargana, ale wiedziałem, czego się ode mnie oczekuje - ostrego, politycznego pisania, a jeśli temat niepolityczny, to powinno być nawet ostrzej. Nazwisko "Ziobro" już mnie nie porusza, a bez tego nie napiszesz dzisiaj dobrego felietonu. Felieton wymaga pewnej jadowitości, z założenia jest komentarzem do spraw doraźnych. Wybierając formę dziennika zakładam, że wolno mi epatować własnymi bebechami i prywatnością, choć ta wolność jest też wyzwaniem wewnętrznej dyscypliny. W tym sensie dziennik jest bardziej wymagającą formą od felietonu, bo autor sam sobie musi ustalić reguły.

PAP: Jak zredagował Pan "Dziennik", który ukazywał się w odcinkach na łamach "Przekroju" przed publikacją książkową?

J.P.: Przede wszystkim usunąłem kilka tekstów o piłce nożnej, bo czułem się tym tematem znużony. Dramat egzystencjalny kibica Cracovii pozostał i tak dostatecznie wyeksponowany dla zrównoważenia rozważań o sprawach wiary. Na pewno więcej wyciąłem niż dodałem. Podczas pisania "Dziennika" korzystałem z pustki, w którą trafiały moje teksty "Przekroju". Nie śledzę reakcji na tekst w internecie, ale przyzwyczajony jednak byłem do pewnego rezonansu - a to ktoś zaproponuje kurację na głowę, inny przeciwnie, przyśle zaproszenie na wernisaż. Gdy tego zabrakło pojawiła się wolność, przy pisaniu dziennika bardzo mi ta pustka pasowała.

PAP: Pisał pan dziennik od grudnia 2009 roku do listopada 2011. Siłą rzeczy stał się Pan kronikarzem dość burzliwego okresu, między innymi katastrofy smoleńskiej. Jak zmieniła się polska rzeczywistość?     

J.P.: Wywołano polskie demony i słabości, polska szopka i tragedia rozgrywają się równolegle. Uruchomiło to zestaw rytuałów, których uczestnicy zastygli w antagonistycznych pozach. Sytuacja sporu ustaliła się i ugruntowała.

PAP: Porozmawiajmy o używkach.

J.P.: Papierosy rzuciłem na Wielkanoc, czyli nie palę już kilka miesięcy. To ładny wynik, choć Gauloises'y ciągle mam w domu. Czułem wspólnotę z palaczami, w sensie emocjonalnym niczego więc nie zyskałem. Porzuciłem fajny klub, rytuały, które zyskały nawet ostatnio na atrakcyjności. Gdy na papierosa trzeba wyjść na mróz, to tworzy się integrująca społecznie sytuacja i konspiracyjna atmosfera. To pociągające.

PAP: Na okładce "Dziennika" jest Pana zdjęcie ze sceptycznym wyrazem twarzy. Czy to ilustracja jednego z wątków książki?

J.P.: Mam poważny wyraz twarzy, bo to nie jest wesoła książka. Poza tym ja zdjęć pozytywnych nie mam, bo od dziecka mój wyraz twarzy jest w powszechnym odbiorze nieprzychylny światu i nie chcę tego zmieniać. To chroni, powstrzymuje uliczne "da pan kierowniku na pół litra", jak też erupcje serdeczności wielbicieli, nie do końca pewnych, czy jestem posłem, czy komentatorem TVN. Nie narzekam więc na swoją minę, która jest z natury nieprzychylną. Kiedyś na Hożej pewna kobieta idąca naprzeciwko rzuciła mi w twarz hasło "szeroki uśmiech". Ulica niby zawsze niebezpieczna, choć nie przypuszczałem, że aż tak.

PAP: Czy może pan wskazać swoją książkę, z którą najbardziej się Pan identyfikuje?

J.P.: To jest zawsze dla pisarza trudne. Przeważnie najważniejsza jest książka, nad którą się w danej chwili pracuje, czyli dla mnie druga część "Dziennika", publikowana obecnie w "Tygodniku Powszechnym". Ale z czystym sumieniem mogę polecić "Moje pierwsze samobójstwo" i "Tysiąc spokojnych miast".

Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)

Źródło: http://www.instytutksiazki.pl/pl,ik,site,6,4,27858.php