na zdjęciu widoczna grupa kobiet w różnym sieku siedzących przy zastawionym stole

Wybór majowej lektury był bardzo świadomą decyzją. Po przeczytaniu trzech poprzednich książek, w tym dwóch wyróżnionych nagrodą National Book Award, miałyśmy nieodpartą ochotę na zwykłą powieść obyczajową, ot taką, którą po prostu przyjemnie się czyta. Taką, która da chwilę wytchnienia w tych trudnych czasach, w jakich obecnie przyszło nam żyć. Nie oczekiwałyśmy żadnego arcydzieła literackiego. Zaintrygowało nas nazwisko Lucindy Riley, autorki serii „Siedem sióstr” oraz bajeczny motyl na okładce powieści. Zresztą inne motyle pojawiają się także później przy kilku rozdziałach, wspaniale je uzupełniając.

Zauważyłyśmy tu duże podobieństwo roli ilustracji do czytanej przez kilka z nas powieści „Wszystkie kwiaty Alice Hart”. Tam były australijskie rośliny, tu angielskie motyle. Wspomniana okładka książki sprowokowała nas do szczególnej zabawy, jedna z pań założyła na spotkanie koszulkę z kolorowymi motylami, a pozostałe klubowiczki rozpoczęły mentalne przeszukiwanie swoich szaf.

na zdjęciu widoczna bluzka w motyle na kobiecie

„Pokój motyli” okazał się całkiem przyzwoitą książką. Próżno tu szukać jakiegoś wyszukanego stylu czy wartkiej, dramatycznej akcji, to po prostu życie pewnej angielskiej rodziny z małego, nadmorskiego miasteczka. Główna bohaterka, nestorka rodu pomaga wszystkim wokół, próbuje ratować kolejny biznes swojego starszego syna, spotyka swoją miłość sprzed lat i wreszcie odkrywa, a raczej dowiaduje się o największej tajemnicy mającej związek z jej ukochanym ojcem, którego straciła mając zaledwie osiem lat. Pojawiają się również ważne, ogólnoludzkie problemy jak zdrada, przemoc w rodzinie, uzależnienie od alkoholu czy nawet zbrodnia sprzed lat. Klimat iście brytyjski, wszystko owiane tajemnicą, a nas sprowokowało do dłuższej dyskusji o wspomnianych problemach, więc zarzut, że książka nie wnosi żadnych wartości jest, wydaje mi się, bezzasadny.

na zdjęciu widoczny bukiet kwiatów leżący na stole, pod kwiatami leży książka

Jest w powieści i ogród, ale jakby go nie było. To był nasz główny zarzut. Autorka skupiała się na dokładnym opisywaniu rzeczy kompletnie nieistotnych, pomijając takie detale, które ubarwiły by książkę. Koniec lektury jest dość przewidujący i banalny. Każdy z bohaterów znajduje szczęśliwie swoją drugą połówkę, nawet jeśli wcześniej wydawało się to zupełnie niemożliwe z racji wieku, skomplikowanych relacji czy tkwienia w innych, nieudanych związkach. Ale dlaczego nie? Przecież w filmach też czekamy na sympatyczne zakończenie. Może nie jest to najlepsza książka Lucindy Riley, ale czyta się ją z przyjemnością, zwłaszcza wiosną czy w ogrodzie.

na zdjęciu widoczne ciasto z owocami leżące na stole

Nasze spotkanie zbiegło się z Dniem Matki, co widać dokładnie na zdjęciach. Jak świętować to oczywiście na słodko. Na stole pojawiły się dwa lekkie, owocowe torty, w tym jeden przygotowany przez naszą najmłodszą klubowiczkę. Przyznawane na koniec dyskusji punkty być może były również posłodzone, bo pomimo wcześniejszych zastrzeżeń co do wartości powieści, najsłabszą oceną były tylko dwie „4”. Aż sześć pań oceniło książkę na „5”, trzy na „6”, ranking kończyła jedna „7” i jedna „8”. W sumie średnia wyniosła 5,46/10 pkt, a zatem zupełnie przyzwoicie.

Za miesiąc spotkanie plenerowe, kończące wiosenny cykl dyskusji. Tym razem powrócimy do reportażu, a o tym czy się spodoba, przekonamy się już niebawem.

JR